Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

piki otwarte na oścież, obiecywały jej łatwiejszą zdobycz.
Przechodziła Długą ulicą, kiedy doszła ją smaczna woń potraw, rozchodząca się w powietrzu. Zatrzymała się chwilę, wciągając ją chciwie, jakby to samo nasycić ją mogło. Potem przyszła jej widać myśl praktyczniejsza skosztowania tego co wąchała tylko. Obejrzała się w około szukając źródła nęcących zapachów. Kłęby gorącej pary wydobywające się z otwartego okna w suterenie, wskazały jej gdzie się kierować miała.
Pobiegła tam i przyklękając na bruku, zajrzała z góry i zobaczyła obszerną kuchnię, wśród której uwijało się kilka osób. Pod oknem samem stał stół, a na nim leżały pokrajane kawałki mięsa, kucharz brał je i rzucał na patelnię pełną syczącego tłuszczu i z niej to buchała owa para łechcąca głodne podniebienie.
Przez chwilę przypatrywała się chciwie stosom mięsiwa, leżącym na stole; wprawdzie ugotowany kąsek był dla niej pożyteczniejszym od surowego, przecież wiedziała dobrze, że w jej położeniu nie należało być wybredną, tylko brać co się zdarzyło. Mięso to jednak uśmiechało się do niej daremnie, o spuszczeniu się do sutereny niepodobna było myśleć, a ramię dwa razy tak długie jak jej, jeszczeby go nie dosięgło. Tymczasem czerwone plasterki bef-