gował czasem dziennie i trzydzieści sztuk pism rozmaitych.
W lecie zresztą nie potrzebował troszczyć się o nocleg, nadawały się bowiem na ten użytek skwery, ławki w alejach, piwnice budujących się domów i t. p. bezpłatne hotele biedaków. Pożywić się także było łatwiej — bułki, tanie owoce, ogórek kwaszony wreszcie, starczyły. Ale kiedy przyszły słoty jesienne, kiedy potem śnieg przysypał ziemię, życie stało się coraz cięższe a zarobki zmniejszyły się znacznie.
W lecie jaki taki kupował Kuryera, siadając do tramwaju, w zimie każdy się kurczył, chronił od zimna i myślał tylko o tem, żeby prędzej dojechać. Jeśli zaś był ciekawy, wolał na czytanie wstąpić do cukierni i wypić czarnej kawy lub herbaty gorącej za tę dzięsiątkę, którą Kuryer kosztował.
Sprzedający też znikali jeden po drugim. Rzemiosło przyjemne i korzystne w lecie, stawało się teraz przykrem. Każdy wracał do rodziny lub szukał sobie innego zarobku. Stasiek byłby także pewno schronił się do matki, ale jak przypomniał sobie ojczyma i ostatnie spotkanie, to już wolał cierpieć głód i zimno. Tylko czasem siadał skurczony i zmarznięty w jakim kącie z oczyma szklisto wlepionemi przed siebie a wówczas w wyobraźni jego przesuwała się ciepła izba, ciepła strawa, a może i pieszczota matczyna.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.