lono jego zręczność, tem bardziej czuł się w obowiązku ją pokazywać. Budziła się w nim jakaś duma nieznana, gdy czynił rzecz trudną, przed którą cofali się jego współtowarzysze. Więc niedość, że wskakiwał do tramwajów, będących w biegu, ale przelatywał z jednego na drugi i rzucał się prawie pod koła. Niebezpieczeństwo, z którego sobie jasnej sprawy nie zdawał, nęciło go, podniecało do coraz śmielszych skoków, tem bardziej, że przejezdni wynagradzali je, kupując Kuryery i płacąc za nie hojnie. Sam sobie wymyślał trudności i lubił je pokonywać.
Raz, gdy skoczył równemi nogami na biegnący wagon, ofuknął go konduktor:
— Chcesz widać ręce i nogi połamać!
Chłopak, roznamiętniony niebezpieczną grą, roześmiał się, pokazując białe zęby.
— Abo co? — mruknął, patrząc na konduktora swemi ptasiemi oczyma, pełnemi bezmyślnego blasku — czy to nie moje?
Konduktor chciał go skarcić, ale on wywinął mu się w ręku jak piskorz i rzucił się do wagonu, biegnącego w przeciwną stronę, ze zręcznością akrobaty. Konduktor machnął ręką a chłopak miał ochotę pokazać mu język, jak to uczynił ojczymowi, brakło mu jednak na to czasu, bo ktoś zażądał jakiegoś pisma. Miał dnia tego szczęście, nietylko sypały mu się dziesiątki, ale jeszcze jakiś siwy pan w bo-
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.