uginały się pod ciężarem ciała. Chciał zajrzeć przez okno, zobaczyć, gdzie siedziała matka, ale niskie okno strzeżone było przez muślinowe firanki a przytem ciepło, panujące wewnątrz, okryło je warstwą wilgotnej pary. Przez nią dojrzeć można było światło lampy i niewyraźne zarysy pochylonej przy niej postaci. Pod oknem bowiem znajdował się warsztat ojczyma, pamiętny dobrze Staśkowi.
Pomimo to, coś go tam ciągnęło; więc nie namyślając się, od okna skoczył do drzwi, otworzył je i stanął jak wryty. Matki w izbie nie było, a natomiast odezwał się gruby, niechętny głos ojczyma, który siedział odwrócony plecami i nie podnosząc głowy od roboty, zapytał.
— Kto tam!
Stasiek nie odpowiedział, stał we drzwiach zmieszany. Pragnął się cofnąć i pragnął zapytać o matkę.
— No któż tam u wszystkich dyabłów — zaklął ojczym.
Skierował wzrok ku drzwiom, a widok pasierba nie rozjaśnił zmarszczek, fałdujących mu czoło.
— To ty — wyrzekł powoli, ano przyszła koza do woza. Wiedziałem ci ja, że przyjdzie.
Nie ruszał się z miejsca, wprawiając z wielkim trudem łatę do jakiegoś odświętnego tużurka. Jego grube obwisłe wargi uśmiechały się złośliwie.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.