Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.

— No cóż, poznałeś biedę, weźmiesz się teraz do igły, inaczej chleba nie będzie, jak mi Bóg miły — nie będzie.
Stasiek wlepił w ojczyma swoje ptasie oczy. Coś zaczynało się w nim burzyć.
Ojczym właśnie skończył pracowicie wprawioną łatę, wstał, położył tużurek na łóżku, a że chłopak stał ciągle we drzwiach, zbliżył się do niego powoli i wyciągnął rękę w sposób dobrze znany Staśkowi, kiedy go brał za ucho. Odwykł on już był od tej operacyi i cofnął się instynktownie, choć może ojczym tylko chciał drzwi zamknąć.
— No cóż — wyrzekł łagodniej, pewien, że pasierb powracał przejęty uczuciem skruchy i gotów wspaniałomyślnie przyjąć go do łaski, zważając zapewne z jednej strony, że pokuta była dość długą, a z drugiej, że mu się przyda bezpłatny pomocnik. No cóż, weźmiesz się teraz do igły?
— Niedoczekanie twoje! — wrzasnął Stasiek, chwytając za klamkę.
Ojczym osłupiał zrazu, potem blade jego policzki zaczerwieniły się gwałtownie.
— A to idź sobie na złamanie karku — zawołał tak głośno, że aż przebudził się mały Franek w kołysce i zmieszał płacz swój z krzykiem ojca i brata.
Scena rodzinna brała obrót niespodziewany. Prosty akt uczuciowy Staśka wzięto za akt skruchy, do której się nie poczuwał,