Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/302

Ta strona została uwierzytelniona.

Nad ranem przecież trzeba było wynosić się z sieni. Stasiek czuł jakąś dziwną ociężałość i zawrót głowy. Zimowe słońce wschodziło czerwono, mróz ściął śnieg topniejący w nocy i zamienił ulice w zdradliwe tafle lodu, na których ślizgali się przechodnie. Stasiek próbował sunąć się po rynsztoku, niby na sadzawce, ale nogi mu drżały i o mało nie upadł; nie zważał na to, pobiegł po zwykłe zapasy Kuryerów i stanął na swojem stanowisku przy stacyi tramwajowej.
Ruch miejski rozpoczynał się leniwo, wysypywano ulice piaskiem, trocinami, pomimo to ludzie padali często. Konduktorzy ostrożnie chodzili po stopniach wagonów, konie ostro nie podkute ślizgały się, wagony wychodziły z kolei. Stasiek, nie zważając na to, gotował się sprzedawać swój towar i czepił się wagonu.
— Ostrożnie mały! — przestrzegał konduktor.
— Ostrożnie — powtórzył urągliwie chłopak — owa! bo to mi pierwszyzna!
— Ślisko! Spadniesz — pilnuj się!
— Pilnuj się pan sam!
W głowie mu się kręciło, szumiało w uszach, wzrok był mglisty i niepewny, ceglaste rumieńce wystąpiły mu na twarz mimo przejmującego mrozu, czuł jakąś mdłość i razem pod-