nietę; im niepewniejsze były ruchy tem więcej brała go chętka do dziwnych skoków, do wybryków gorączkowych.
— Hej! — zawołał do współtowarzyszów, widząc zbliżający się wagon od Bielańskiej ulicy — kto pierwszy do niego doleci i wskoczy.
Ale żaden z chłopców nie miał ochoty na ryzykowną próbę.
— Daj pokój Stasiek — szepnął jeden — dziś nie można, ślizgota taka, że niech ją....
— Aha! boisz się — zawołał konik polny, któremu oczy zabłysły.
Spojrzał po obecnych, jakby zapytywał, czy ten zarzut nie poskutkuje; widocznie jednak współtowarzysze nie mieli rozwiniętej ambicyi, albo też mieścili ją w czem innem, bo żaden nie ruszył się z miejsca, a tymczasem wagon wynurzył się z po za węgla ulicy, skręcił na plac i szedł prosto ku nim, kołysząc się z lekka na obślizgłych szynach.
— Raz, dwa, trzy — zawołał Stasiek, zrywając się do biegu — kto za mną!
Jeden z chłopców, zwinniejszy od innych, podbiegł i zwalił się o parę kroków jak długi. Stasiek był szczęśliwszy, dopadł wagonu, uchwycił się go, nie zdołał jednak skoczyć na stopień, noga obsunęła mu się tak nieszczęśliwie, iż dostała mu się pod koło i drugą pociągnęła za sobą. Dał się słyszeć krzyk
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.