Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

dkim nie był. Nie odpowiadam za nikogo ale co do mnie, wolałem patrzeć na niego, niż na tysiąc ludzi, których regularności rysów nikt nie podawał w wątpliwość.
Mówiłem to nieraz Jacentemu; na nieszczęście był on malarzem i miał o piękności akademickie wyobrażenie, więc wszystkie moje przedstawienia odpierał.
— Ja, ja nie brzydki, ale przyjrzyj że mi się, ja nie brzydki! z takim nosem!
Ponieważ rozmowy nasze toczyły się zwykle w pracowni jego, chwytał węgiel i na pierwszem lepszem papierze lub płótnie kreślił karykaturę swego nosa. Po nosie przychodziła kolej na usta, na oczy, słowem na całą twarz, którą rysował z jakąś dziką zajadłością i werwą.
Czyniąc to, śmiał się z całego serca; może jednak w jego śmiechu dźwięczała jakaś inna struna, bo często urywał go nagle i zabierał się do roboty gorączkowo. Wówczas nie lubił rozmawiać i nie zważał na tych, co znajdowali się w pracowni.
Wiedziałem o tem i w takich razach przyglądałem się szkicom, rysunkom, główkom, mniej więcej wykończonym, jakich pełno znajduje się w każdej pracowni. A trzeba przyznać, że główki wyszłe z pod pędzla mego przyjaciela były prześliczne. Prawem kontrastu zapewne, lubił tylko takie odtwarzać, co