Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

jaśniały ową klasyczną pięknością, której sam nie posiadał.
Pomiędzy główkami była jedna szczególnie, którą spotykałeś na każdym prawie obrazku Jacentego. Znałem ją dobrze: miała ona tak regularne rysy, iż trudno było dopatrzeć w niej coś więcej po za harmonią linii. Obwieszały ją pukle kasztanowatych włosów, które w zupełności prawie zakrywały czoło małe i wąskie, godne starożytnej bogini. Co prawda, przyznać muszę, iż mnie, dziecku cywilizacyi dziewiętnastego stulecia, czoło to nie trafiało wcale do przekonania. Ale widocznie inaczej sądził mój przyjaciel; przytem główka owa miała szafirowe oczy wielkie, przejrzyste, które odbijały słoneczny lazur pogodnego nieba tak wiernie, iż patrząc na nie, zapominałeś chętnie o tem, że nie miały one zgoła żadnego wyrazu, a raczej nikt o niego nie pytał, tem bardziej, że drobne karminowe usteczka uśmiechały się tak powabnie, iż doprawdy niepodobna było żądać od nich czegoś więcej, nad ten bezmyślny, spokojny uśmiech — chyba pocałunku.
— Kto to ma być, Jacenty? — spytałem go kiedyś, pokazując mu tę wdzięczną a tylekroć powtórzoną główkę.
Zmieszał się z razu, a potem odparł opryskliwie:
— Kto ma być — ot zwyczajnie głowa,