Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/312

Ta strona została uwierzytelniona.

od tego przecież jestem malarzem, żebym je tworzył.
— Musiałeś mieć wzór jakiś?
— To ty myślisz, że ja tylko to namalować potrafię, co zobaczę?
I zaczął z podwojoną energią mieszać farby na palecie a ja musiałem na tem poprzestać.
Od pewnego czasu jednak zauważyłem dziwną zmianę w moim przyjacielu: często bardzo nie było go po całych dniach w pracowni, obrazki pozaczynane pokrywały się pyłem. Spotkałem go raz na ulicy; był wyświeżony, jak nigdy, a w rękach, na których ujrzałem, o dziwo! świeżutkie duńskie rękawiczki, niósł bukiet. Biegł tak szybko, iż potrącił mnie prawie, zanim poznał, poznawszy, zaczerwienił się, jak piwonia, mruknął coś niezrozumiale i biegł dalej. Widywano go tam, gdzie dotąd nie pokazywał się wcale: na spacerach, koncertach, teatrach. Słowem działo się z nim coś niezwykłego — nie trudno było mi się domyślić, że przyjaciel Jacenty dostał się pod władzę Erosa.
Jacenty zakochany — nie do uwierzenia! Dotąd zdawał się on drwić z miłości; w towarzystwach nie bywał, kobiet unikał, a nawet, kiedy mu przyszło rozmówić się z praczką, czynił to z pewnem zakłopotaniem.
Objawy jednak, były stanowcze i nie zo-