gach ukazało się płótno starannie zakryte; miało ono format wielkiego portretu i byłbym przysiągł, że tam znów była ona; ale Jacenty nie znosił, żeby podglądano jego tajemnice i właśnie lubił mnie dla tego, że byłem dyskretnym.
Płótno to zajęło miejsce w zagłębieniu pracowni obok innego, które stało tam od bardzo dawna, równie starannie obwieszone zieloną draperyą, a do którego także nie zaglądałem nigdy.
Mój przyjaciel Jacenty był dziwakiem; w pracowni na minutę jedną nigdy nikogo nie zostawiał; nie było więc podobieństwa podpatrzeć tego, czego pokazać nie chciał. Zauważyłem tylko, że obie zakryte stalugi nie miały wcale na sobie tego pyłu, który zwykle pokrywa spokojnie utwory lub szkice dawno zapomniane; widocznie więc mój przyjaciel zaglądał do nich, kiedy nikogo nie było.
Tymczaszem stawał się on coraz więcej smutny i zagadkowy; jego szerokie usta zapominały uśmiechów, a małe siwe oczy, zwykle grające zmiennym wyrazem, teraz zagłębiły się w czaszce i spoglądały z pod brwi gęstych, smutne, niepocieszone.
Daremnie siedział przed stalugami: zamyślał się, opuszczał pędzle, praca mu nie szła, a choć próbował się zwalczyć, wkrótce rzucał ją, zamykał pracownię i biegł gdzieś, gnany widocznie niepokojem, tęsknotą, może nadzieją.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.