nawidził spacerów miejskich pełnych kurzu i gwaru. Przytem należał do Towarzystwa wioślarskiego i trzeba go było widzieć, kiedy na mikroskopijnem czółenku pruł szare fale rzeki, jak jaskółka uwijając się na jej powierzchni.
— Siadaj ze mną, przewiozę cię — zaproponował, gdyśmy byli koło przystani.
Zgodziłem się chętnie.
Właśnie wybierał sobie łódkę, kiedy przepływała tuż obok łódź spacerowa. Znajdowało się w niej liczne towarzystwo, ale mój wzrok padł na jedną osobę i nie odwrócił się więcej, była tam kobieta o wąskiem czole, oryginał wszystkich wizerunków, rozsianych po pracowni mego przyjaciela.
Poznałem ją od razu, bo przyznaję to, nabrałem do niej pewnej antypatyi. Ta bezmyślna twarz o regularnych rysach działała mi na nerwy tem bardziej, im więcej biedny Jacenty był smutny i niespokojny. Przeczuwałem w niej ciasny umysł towarzyszący zwykle pewnego rodzaju piękności, wązkie czoło zdawało się go zapowiadać.
Mój przyjaciel poznał ją także, stanął jakby oślniony, pełen tego naiwnego zachwytu, jaki objawia się czasem w sposób pierwotny w wyborowych naturach.
— To ona — szepnąłem.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.