— Tak, to ona — powtórzył, zwierzając się mimowoli, ona, kochana od lat tylu.
Głos jego miał intonacyę głęboką, modlitewną, podobną do tej, jaką mają głosy wznoszące się do świętych, do istot wyższej natury, a źrenice biegły za łodzią, na której siedziała, pociągnięte magnetycznie. Zdawał się nic nie widzieć prócz niej, a jednak dostrzegł coś pewno, bo po chwili wzrok jego się zmienił, zaiskrzył, a potem nagle zaszedł mgłą taką, iż przysiągłbym, że to były łzy. Odwrócił głowę, spuścił powieki, tylko dłonie jego zacisnęły się kurczowo, jak to bywa w chwilach gwałtownych wzruszeń.
Przy niej, tuż obok, był ktoś drugi, ktoś co widocznie miał prawo roztaczać nad nią opiekę, a któremu to prawo ona sama nadała, bo nachylał się ku niej, otulał ją ciepłem okryciem i szeptał coś z takim wyrazem, że choć nie można było usłyszeć słów, łatwo było dorozumieć się ich treści. Stał pochylony ku niej a ona wznosiła do niego szafirowe oczy i odpowiadała, rozchylając uśmiechem drobne usta.
Obraz ten zrozumiałym był nietylko dla nas, bo jeden z wioślarzy stojący obok, odezwał się wesoło.
— Narzeczeni!
— Narzeczeni! Kto? — zapytałem gwał-
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/317
Ta strona została uwierzytelniona.