Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/319

Ta strona została uwierzytelniona.

tle gasnącego dnia, ten cały świat stworzony wyobraźnią jego ukazał nam się niepewny, niewyraźny. Rozglądał się po nim chwilę, potem zapalił wszystkie lampy, jakie się znajdowały, a gdy fale światła zalały pracownię, pobiegł wprost do dwóch stalug, stojących w głębi z zasłoniętymi obrazami, wyciągnął je na środek, niby oskarzonego wobec trybunału i gwałtowną ręką zdarł osłaniające je zielone draperye.
Jak to odgadłem od dawna, były to portrety, ale przedstawiały jedną i tęż samą postać: raz jako dzieweczkę, pół rozwity pączek zaledwie, drugi raz w całej pełni wdzięku.
Była to niby kobieta, którą widziałem przed chwilą, a jednak różniła się od niej o całą siłę natchnienia i miłości artysty. Jako dziewczę, owiewała ją atmosfera przedziwnej czystości, stała w białej szacie wśród cienistych głębi szpaleru, sklepienie liści przebijały gdzieniegdzie jasne strzały południowego słońca, które padały na jej włosy i wydobywały z nich odblaski złota, padały na oczy i czyniły z nich gwiazdy szafirowe, padały na skronie i mieniły się perłowemi barwami.
Usta jej miały wyraz dziecięcy, oczy patrzały zdziwione, niewinne; smukła i powiewna, podobną była do białej lilii, kołyszącej się na wiotkiej łodydze. Wąskie czoło ginęło