pod puklami włosów, a regularne rysy tchnęły tak spotęgowanym wyrazem, iż nic wdzięczniejszego nad tę postać dziewiczą wymarzyć nie było można.
Wpływ czasu, który przyniósł jej odmianę, który napiętnował ją większą dojrzałością, nie ujmując wdzięku, widocznym był na drugim wizerunku; ale tu także fantazya artysty przetworzyła do niepoznania oryginał, nadała mu urok powagi, otoczyła nim na kształt nimbusu, i przetworzyła pospolicie piękną kobietę w mieszkankę Olimpu.
Patrzyłem zdumiony na te dwa utwory, najlepsze niezawodnie, jakie wyszły kiedykolwiek z pod pędzla mego przyjaciela. Czemuż ich nie wystawił, nie pokazał światu? Chciałem mu to powiedzieć. Ale on w tej chwili zapatrzony w kobietę ukochaną zapomniał, że ja istnieję.
Stał na przeciw niej, mierzył się oko w oko z nią, taką jaką ją widział przed laty i jaką wydawała mu się teraz, a w twarzy jego był ból, żal, wyrzut i gniew nawet.
— Więc to nie ja byłem najpierwszym — szeptał zwrócony do dziewczęcia — więc zapomniałaś, żem cię kochał od owej chwili, gdym cię ujrzał pod cieniem lip twego ogrodu różową od biegu, złotą od fal światła, białą jak zjawisko. Więc zapomniałaś, że od owej chwili jam był twój, twój tylko...
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/320
Ta strona została uwierzytelniona.