Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/323

Ta strona została uwierzytelniona.

coną, idź, śpiesz, zapytaj jej, nie ma kobiety, którąby nie wzruszyła miłość podobna twojej, w ten sposób wyrażona.
— Jakto! — zawołał przychodząc nagle do siebie — ty przecież nie sądzisz, żebym ja powiedział jej w oczy to wszystko. Ja nie ośmieliłbym się nigdy! Ja taki brzydki, taki śmieszny!
Niepodobna oddać goryczy, jaka zadźwięczała w tych słowach. Wyrwał ręce z rąk moich i rzucił się na sofę, kryjąc twarz w poduszkach, jakby wzrok ludzki stanowił dla niego męczarnię.
Gdyby nie ta rozpacz, można było śmiać się, śmiać do rozpuku z oświadczyn artysty, przemawiającego do swoich utworów, jakby do osoby żywej.
Wymówki jego nie miały żadnej podstawy; jednakże przychodziło mi na myśl, że na miejscu tej kobiety, inna byłaby odgadła patrząc na mego przyjaciela Jacentego, co się działo w jego sercu. Ona tego nie uczyniła. Winić ją o to nie można. Miała tak wąskie czoło.
Owdowiała ona po raz drugi i bardzo młodo i po raz drugi przeniosła kogoś nad jego przyjaciela. Byłem wówczas daleko, a on postąpił tak, jak to było w jego zwyczaju. Spoglądał na nią, jakby ją chciał pożreć oczyma, przynosił bukiety i milczał.