Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/324

Ta strona została uwierzytelniona.

Za powrotem moim zastałem w pracowni jego trzecie płótno starannie osłonione i nie pytałem co przedstawiało. Była to pani jego serca po drugiem wdowieństwie.
Spotkałem ją samą kiedyś w towarzystwie, przedstawiłem się i skierowałem rozmowę na mego przyjaciela Jacentego. A chociaż miała wówczas lat trzydzieści, zarumieniła się jak róża.
Kiedy mówiłem o nim, słuchała, wlepiając we mnie pogodny błękit swoich źrenic, rozchylając drobne usteczka z wyrazem współczucia nie zaś czczej ciekawości, jakby słuchając słów moich doświadczała razem rozkoszy i smutku.
Wówczas nachyliłem się i rzuciłem jej w ucho wyrazy, którymi pomścić chciałem zbytni brak domyślności.
— On panią kochał.
Tym razem rumieniec zeszedł z jej twarzy, powieki zadrgały, jakby dotknęła je fala nagłego światła, potem spojrzała mi wprost w oczy pytająca, niepewna, przerażona.
— On panią kochał — powtórzyłem — jak nigdy przez nikogo kochaną nie byłaś, kochał dziewczęciem jeszcze, trzy razy tracił i odzyskiwał nadzieję.
— Dlaczegóż nie przemówił nigdy? — zawołała.