Jedną z głównych ulic wielkiego miasta w godzinach największego ruchu, szedł powolnym krokiem starzec. Mało snadź obchodzili go przechodnie — nie zwracał na nich uwagi, nie powoływał go też zapewne na miasto interes żaden, bo nie spieszył nigdzie, szedł miarowo, ciężko, czasem zatrzymywał się chwilę — nie przed wystawami sklepów, ani dla zamienienia ze znajomymi słów kilku, tylko oddychał ciężko, jak gdyby napadało go nagłe znużenie.
Starca tego widywano często na tej samej ulicy, o tej samej godzinie. Dochodził zawsze do wielkiego gmachu, na którego szarych murach błyszczał złocony napis. Gmach urzędowy zapewne, bez ozdób, szyldów, wystaw sklepowych, spoglądał na zewnątrz szeregiem okien, do połowy zamalowanych białą farbą w ten sposób, ażeby, przepuszczając światło, nie pozwalały ciekawym oczom wedrzeć się do wnętrza, albo też z wnętrza rzucić spojrzenie na ulicę. Brak firanek, zieloności, kwiatów, zabielone szyby, wszystko to przyczyniało się do osmucenia tych okien; patrząc na nie, przychodziło na myśl, iż po za niemi musi panować
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/329
Ta strona została uwierzytelniona.