niepokojącego ich obydwóch, bo po jasnej, otwartej twarzy młodego przemknęła chmura, wywołana zapytaniem starca. Z oczu jego posypały się iskry, a brew zmarszczona dziecinnej twarzy nadała wyraz takiej stanowczości, iż można się było ulęknąć tej gwałtownej natury i jej niepohamowanych wybuchów.
— Nie! — szepnął przez zaciśnięte zęby, — oni mi patentu odmówić nie mogą!
— Dla czego?
— Jakto! ja miałem zawsze wszystkie dobre stopnie! to była-by krzycząca niesprawiedliwość.
Te słowa wnuka musiały wydać się bardzo dziecinnemi dziadowi, bo wzruszył ramionami.
— Niesprawiedliwość! cóż ztąd! Niesprawiedliwość! Świat stoi niesprawiedliwością. Czyż nie wiesz tego jeszcze?
— Jabym tego nie zniósł! — zawołał chłopiec namiętnie.
Starzec popatrzył w jego oczy przygasłemi źrenicami swojemi, w których otworzyły się jakieś głębie.
— Dziecko! — wyrzekł, — albo ty wiesz, co znieść można?
Ale wyrazy te nie miały dla młodzieńca żadnego znaczenia. Namiętniej tylko zapałało mu spojrzenie, głębsza bruzda wyryła się na gładkiem czole.
— Ja bym nie zniósł! — powtórzył.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/332
Ta strona została uwierzytelniona.