Cóż mu znaczyło, że inni cierpieli, boleli, przechodzili straszne koleje? ci inni nie byli nim, nie posiadali jego siły uczuć, nie znali pewnie tych piorunów krwi, które nagle powlekały mu wzrok ognistą purpurą, ile razy spotkał się z obłudą, zdradą, podłością, ile razy widział niesprawiedliwość, choćby ta nie dotykała go w niczem.
W dawnych czasach byłby może z niego rycerz bez trwogi i skazy, broniący otrzem miecza swego słabych i uciśnionych. Dziś... dziś szedł obok dziada z ponurą błyskawicą w oczach, zaciskając ręce gwałtownie i powtarzając krwią nabiegłemi wargami uparcie jedno:
— Jabym nie zniósł!
W miarę, jak starzec wpatrywał się w chłopca, surowość jego rysów miękła. W tych błyskawicach, w tych buntach, w tych wrzeniach, odnajdował może wspomnienia własnej przeszłości.
— Ha! — szeptał, — i ja byłem takim... kiedyś... przed laty... zanim opłakać musiałem wszystko, com ukochał: żonę naprzód, potem czterech synów. Wszystkich straciłem w kwiecie lat, jednego po drugim. Dwóch zginęło na polu bitwy, trzeci w obcej, dalekiej, smutnej krainie; najmłodszy, twój ojciec....
Słowa skonały mu na ustach; snadź dzieje tego najmłodszego syna były smutniejsze jeszcze od innych i dobrze znane rodzinie.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/333
Ta strona została uwierzytelniona.