— A ja — mówił po chwili, — przeżyłem wszystkich. Sił starczyło... zniosłem.
Opuścił głowę na piersi, oczy nieruchome wlepił w dal, a twarz jego przybrała znowu obumarły wyraz.
Wnuk nie zdawał się zważać na słowa dziada. Szedł przy nim nierównym krokiem, z trudnością stosując się do jego powolnych ruchów. Coś się w nim rwało, burzyło, kipiało, fale krwi oblewały mu lica i schodziły gwałtownie.
Z nich dwóch każdy zatopiony był w swym własnym świecie, a świat ten był dla drugiego niedostępny.
Nazajutrz starzec szedł tą samą ulicą i tak jak wczoraj zatrzymał się, oparty na kiju, przed szarym gmachem. Świat uśmiechał się blaskami prześlicznego czerwcowego dnia; na bezchmurnym błękicie nieba rysowały się wesołe ostre szczyty dachów, wieżyce kościelne, wysunięte w górę linie pałaców; a złote słońce — ten czarodziej niebieski, rzucało na wszystko snopy promieni, okrywało królewskim płaszczem blasków blizny i szczerby murów, odbijało się w szybach, latarniach, gładkich powierzchniach, czyniąc sobie w około tysiące oślepiających zwierciadeł, i nawet temu szaremu gmachowi odejmowało ono ponurą powierzchowność, zapalając ogniste pochodnie w szeregu smutnych okien jego.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/334
Ta strona została uwierzytelniona.