Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

Od chwili, w której rozstała się z Józkiem, upłynęło parę godzin, a ona jeszcze nic mu przynieść nie mogła. Prawdziwie miał słuszność nazywając ją niezdarą. Czyż przyjdzie jej powrócić do niego z próżnemi rękoma. W tej chwili myśl jej pracowała, tworząc jakieś kombinacye i plany pełne rozpaczliwej śmiałości. Delikatne czoło pokrywało się bruzdami świadczącemi o wytężeniu władz, wargi zaciskały się wyrazem determinacyi, które nadawały jej dziecinnej, drobnej twarzyczce piętno dojrzałości przedwczesnej. Przypominała sobie w tej chwili wszystkie miejscowości miasta, gdzie była sposobność przywłaszczenia sobie jakiego kąska. Wychodząc na wyprawę swoją, marzyła o przyniesieniu Józkowi czegoś wybornego, teraz jednak szło jej, chociażby tylko o suchy kawałek chleba.
Działo się z nią to, co zwykle dzieje się z ludźmi. W miarę niepowodzeń zmniejszała się doniosłość marzeń. Maryś nie różniła się od ogółu, jakkolwiek pozbawiona wszelkich zasad i teoretycznego wychowania, podlegała zwykłym pobudkom ludzkim. Ale jak się to także często zdarza w życiu, im mniej pragnęła, tem mniej otrzymywała. Dnia tego nie szczęściło się jej wcale.
Wszystkie sklepiki, stragany i wystawy były strzeżone argusowemi oczyma; po kilkogodzinnej włóczędze daremnej udało jej się za-