ledwie nad wieczorem pochwycić bułkę i z tą nędzną zdobyczą biegła zdyszana do Józka.
Czasem zatrzymywała się opanowana osłabieniem nagłem, bo dzisiaj nic jeszcze nie jadła i w takiej chwili machinalnie prawie niosła do ust kęs chleba, jaki miała w ręku.
Przecież nie skosztowała go wcale! To było dla Józka.
Chłopak znużony oczekiwaniem, upałem, czy głodem, spał rozciągnięty na słomie. Sen jego był lekki, zaledwie Maryś wbiegła do budy, otworzył oczy i spiorunował ją pierwszem wejrzeniem.
— A toś się pospieszyła — mruknął gniewnie — właśnie po śmierć ją posłać, latała pewno po całym świecie, a ja...
Ruszył ramionami pogardliwie, niby wyrzucając samemu sobie, że na nią rachował. Maryś stanęła cała w ogniu, uderzona niesprawiedliwością, jaka ją spotykała.
Nie próbowała przecież tłomaczyć się, chociaż, gdyby ją kto spytał dla czego tego nie robiła, nie umiałaby odpowiedzieć.
— A ja — mówił dalej przeciągając się Józiek — o małom tu z głodu nie zdechł.
Odezwała się znów w jej sercu litość, współczucie, troskliwość, zdawało jej się, iż rzeczywiście zawiniła przeciw niemu.
Dobyła bułkę z pod gałgana, który nosiła w miejsce fartuszka i podała mu ją. A czyniąc
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.