piętnowanym taką tragicznością, że pozazdrościć go jej mogła nie jedna artystka.
Józiek spojrzał na nią wówczas z wyrazem nieopisanej pogardy. Nie raczył już nawet wypowiedzieć słowa, podniósł tylko ramiona i plunął jej pod nogi. Potem ułożył się znowu na ziemi i przymknął oczy jak człowiek, któremu nic nie pozostaje innego jak zgodzić się z losem i przeciwstawić mu spokój mędrca, zmiażdżywszy wprzódy słusznem oburzeniem jego sprawców.
Wprawdzie ściśle biorąc rzeczy, Maryś bynajmniej sprawczynią tą nie była, przecież zdarza się ludziom daleko wytrawniejszym i bardziej rozwiniętym niż Józiek popełnić podobną omyłkę.
Czemuż więc Józiek popełnić jej nie miał, zwłaszcza też względem istoty, która winę rzuconą na siebie przyjmowała z pokorą.
Maryś nie rozumowała nad tym faktem, nie oburzała się na jego niesprawiedliwość tylko było jej niezmiernie smutno.
Pochyliła się nad nim.
— Józiek — szepnęła cicho.
Józiek nie raczył ruszyć się, ani odpowiedzieć. Miał może w tem swoje wyrachowanie, zrozumiał, że jeżeli dziewczyna weźmie do serca jego obrazę, postara mu się o lepszą kolacyę.
— Józiek — powtórzyła nachylając się więcej jeszcze, tak, iż włosy jej dotknęły jego czoła.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.