Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj mi tam pokój — mruknął przez zęby — głodnym kieby pies i noga mnie pali.
Uderzyła się w czoło, jak człowiek, który nagle przypomina sobie rzecz ważną i pojąć nie może, iż o tem zapomniał.
— Poczekaj — zawołała — ja ją obmyję.
Z pozoru była to rzecz najłatwiejsza do uskutecznienia, bo woda była w pompie parę kroków na drugim dziedzińcu koło lipy pochylonej, przecież przy wykonaniu jej zaszły pewne trudności, gdyż Maryś nie posiadała żadnego naczynia, w którym przynieść ją mogła.
Szła więc powoli zatopiwszy obie ręce we włosach jak ktoś szukający rady jakiej i nie mogący jej znaleźć.
Obracała się ona w kole biedaków, którzy tak samo jak ona nie posiadali nic zgoła, ani dachu nad głową, ani też gospodarstwa pod najelementarniejszą formą, pomiędzy światem zaś względnych bogaczów, którym czasem posługiwała nie wzbudzała takiego zaufania, by powierzono jej garnek, miskę lub coś podobnego, zresztą pracodawcy mieszkali daleko, a przy święcie prawdopodobnie zamknąwszy izby swoje, wyszli na Saską kępę, do parku pragskiego lub w jakąkolwiek stronę miasta na przechadzkę.
Daremnie więc zatapiała palce w kędziory włosów, daremnie spoglądała w około wzrokiem pełnym niepewności, który tak wybitnie