Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

niej na chybił trafił, bo cóż innego uczynić mogła? Zkąd dostać tej marnej skorupy, której nie posiadała, a która przecież była jej potrzebną dla ulżenia Józkowi.
Na szczęście kobieta była w domu i pozwoliła jej wziąść miskę, a nawet dała gałganów do obwinięcia chorej nogi, Maryś z tą zdobyczą puściła się napowrót.
Szła jak mogła najprędzej, przecież co chwila brakowało jej tchu, tak, iż musiała zatrzymywać się i odpoczywać. Nogi uginały się pod nią, w skroniach tętniała krew. Były to skutki głodu. Maryś znała się z niemi dobrze, tylko teraz nie miała czasu myśleć o sobie, a zresztą choćby i miała, nie byłaby nic wymyśliła.
Przyszła wreszcie do Jóźka i z wielkim trudem napompowała wody, obmyła mu i opatrzyła nogę, potem wzięła miskę, którą trzeba było zaraz odnieść właścicielce i zabierała się znów iść na Podwal, kiedy zainterpelował ją energicznie Józiek.
— Ty naprawdę nic nie masz?
— Nie.
— I cóż to będzie?
— Albo ja wiem — szepnęła spuszczając wzrok przed nim.
Rozśmiał się przykro, jak ten co ma łzy w głosie.
— Ha! przyjdzie mi tu zdechnąć pewno!
Nastała chwila ciszy.