Marysi było w sercu tak dziwno jak nigdy dotąd, stała w miejscu nieporuszona, wpatrywała się w blade, wychudłe rysy chłopaka.
Rysy te nie miały nic wspólnego z estetyką, płaskie, nieforemne, nosiły piętno nędzy, która przesiąknęła zarówno moralną jak materyalną jego istotę. Postać jego całą pokrywały łachmany, przez dziury przeświecała ciemna barwa ciała, sterczały kości zaledwie ciałem pokryte. A jednak kiedy spoglądała na niego, dziki i ognisty wyraz jej czarnych oczu mięknął, łagodniał i oczy te oderwać się nie mogły od widoku ulicznego włóczęgi.
Naraz ogarnęło ją niepojęte wzruszenie i byłaby chciała wziąść na siebie wszystkie bóle i cierpienia, które były jego udziałem. Tak jak zapomniała o głodzie dla niego, gotową była zapomnieć o wszystkiem innem.
Józiek ani zrozumiał, ani podzielał uczucia, które przykuwało ją tutaj, był zły jak zwykle u nas bywa każdy głodny mężczyzna, bo chociaż niedorosły jeszcze, miał już niektóre przywary płci męzkiej!
— Cóż tak na mnie ślepia wytrzeszczasz? — wyrzekł — jakbyś mnie pierwszy raz widziała.
Wzdrygnęła się na te słowa, złożyła ręce jak do modlitwy; ona chciała tylko patrzeć na niego, a wówczas było jej błogo i w głowie roiły się jakieś myśli, jakieś obrazy nieokreślone jak sny, a pełne słodyczy i spokoju.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.