Józiek tymczasem powtórzył głośniej:
— No, cóż stoisz jak głupia?
I zdrową nogą, zapewne dla dodania energii wyrazom, kopnął ją pół żartem, pół gniewnie, tak, że o mało nie upadła.
Nie rozgniewała się, ani rozśmiała jak ze swawoli, tylko szepnęła cicho i łagodnie:
— Józiek!
Głos jej miał miękkie, zwilżone dźwięki, jak gdyby drgały w nim łzy, prośby, pieszczoty i pocałunki, których nie zaznała nigdy. On na to nie zważał, te wszystkie odcienia były zupełnie dla niego stracone. Przez chwilę zżymał się i złościł, aż wreszcie zaczął.
— Ot daj pokój, posłuchaj mnie lepiej.
Nie spytała go czemu miała dać pokój, czemu go posłuchać, jak gdyby ze słów tych chwytała same dźwięki, a dźwięki te nie były w stanie wyrwać jej z dziwnej zadumy, która ogarnęła ją zmordowaną, zgłodzoną i czyniła nawpół tylko przytomną.
— Cóż to Maryś, upiłaś się czy co? słuchasz jakbyś nie słuchała.
A nie odbierając odpowiedzi, pochwycił ją za rękę i trząsł nią wołając:
— Maryś! Maryś!
Spojrzała nagle jak ze snu zbudzona i spytała machinalnie:
— Czego chcesz?
Miał ochotę rozgniewać się i gdyby posia-
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.