na złą jak na dobrą drogę, struny miłości własnej.
Czuła się bohaterką chwili w oczach jedynej istoty ludzkiej, jaka ją obchodziła i to starczyło jej zupełnie, a gdy dnia tego rzuciła się na barłóg w budzie, który służył jej za legowisko, była upojona, paliło jej się w głowie.
W podnieconej wyobraźni snuły się nowe przedsięwzięcia, czyny śmiałe, niemal szalone.
Zdawało jej się, że wszystkiego dokonać potrafi, co zamierzy tylko, że świat cały do niej należy i pilno jej było doczekać dnia jutrzejszego, aby znów coś nadzwyczajnego dokazać, wprawić w zdumienie Józka i zyskać sobie jego pochwały.
Były w niej jakieś siły domagające się działalności, które fałszywie kierowane, prowadziły ją na bezdroża w imię właśnie lepszych pierwiastków jej natury.
Nazajutrz obudził ją jak zwykle chłód poranny, który dostawał się do budy szerokim otworem.
Przez chwilę leżała kurcząc skostniałe członki i mrużąc oczy przed złotym blaskiem słońca, które szerokim płatem słało się na białych kamieniach dziedzińca i jak to zwykle ma miejsce w chwili przebudzenia, tłoczyły jej się do myśli wszystkie wspomnienia dnia minionego.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.