Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

stały jej jeszcze resztki wczorajszej wieczerzy, parę bułek, niedogryziony serdelek, zabrała się więc do śniadania z tem błogiem uczuciem, że może teraz jeść do syta. Ponieważ miała wspaniałą naturę, rozkruszyła resztę bułki i rzuciła pomiędzy wróbli. A gdy zbiegła się z wrzaskiem rzesza skrzydlata, cieszyła się patrząc na to mnóstwo, które zebrało się nie wiedzieć zkąd, zwabione żerem i świergotało wesoło, ciesząc się manną niebieską rzuconą jej ręką.
Wkrótce jednak znudziła jej się samotność, ptaki nie były dostatecznem towarzystwem dla niej, zajrzała do Jóźka, ale ten spał jak zabity. Poszła więc zobaczyć czy nie wydostanie się na ulicę. Stróż Kacper spał jeszcze, trzeba było czekać cierpliwie.
Wprawdzie stróż drugi, ex-wojskowy, Ludwik, który strzegł bramy od Krakowskiego Przedmieścia otwierał ją daleko raniej, z poczucia przeciw nielegalności swego położenia, Maryś unikała starannie wszelkiej kolizyi z tą najwyższą dla niej władzą wykonawczą starej poczty, albowiem Kacper nawet lękał się Ludwika, który jakkolwiek równy urzędem, miał przecież nad nim widoczną przewagę.
Ex-wojskowy, szpakowaty, z marsem na czole, służbista, nosił groźnie miotłę, naksztalt karabina. Cóż więc dziwnego, że budził on w Marysi strach prawdziwy. Starała się jak najmniej nasuwać mu na oczy.