Ile razy zobaczyła go zdaleka, kryła się w jakim kąciku lub sionce, których ma tyle opustoszały budynek i byłaby chciała jak myszka wleźć w najciaśniejszą dziurę, byle uniknąć tej miotły, która z żołnierską akuratnością zdawała się wymiatać z dziedzińca zarówno śmiecie jak takie jak ona istoty, nigdzie nie mające prawa bytu.
Kulawego Kacpra, który niedowidział i niedosłyszał, lękała się mniej nierównie, uważała go za swego szczególnego protektora, i wiedziała z doświadczenia, że chociaż klął siarczyście, przecież był dobrym człowiekiem, a przynajmniej dopóki się nie upił, nikomu nic złego nie zrobił. Maryś zaś w czasie krótkich, ale praktycznych swoich studyów życiowych, nauczyła się być bardzo mało wymagającą od ludzi.
Czekała więc cierpliwie, dopóki Kacper nie otworzył bramy i nie zabrał się mrucząc do codziennej roboty, wówczas dopiero wybiegła na ulicę. Była wyspana i najedzona jak rzadko kiedy, zapewne zadowolenie fizyczne budziło w niej niezmierną chęć ruchu, gwaru; chęć bardzo naturalną w dzieciach, u których szybki obieg krwi wytwarza specyalne potrzeby.
Słońce świeciło coraz raźniej, dogrzewało coraz mocniej i Maryś rozweselona biegła szybko pustemi jeszcze ulicami, biegła aż na rynek Starego Miasta, gdzie wiedziała, że spotka kilku współtowarzyszy sierocej doli.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.