Jakoż zobaczyła tam rudowłosego Antka, kosooką Jaguś i zasmolonego Staśka, który miał przydomek kominiarza, bo nikt nigdy nie widział jego umytej twarzy.
Maryś wpadła pomiędzy nich jak bomba, chciała bawić się, biegać, śpiewać i plątała się między przekupkami, które wymyślały jej klnąc na czem świat stoi. Wówczas zawołała dzieci, chciała wyprowadzić je na pusty plac nad Wisłą, gdzie mogły być zupełnie swobodne.
Ale dzieci nie miały ochoty opuszczać targowego placu, gdzie mogło miłosierdzie ludzkie lub przypadek zesłać im pożywienie jakie i spoglądały pożądliwie na stosy rzodkwi i sałaty, na jaja, ser, masło, a nawet na surowe kartofle, które stały w workach obok przekupek.
Maryś zrozumiała szybko o co chodziło wiecznie głodnej gromadce, więc wzruszyła ramionami z dumą i pewnością i siebie.
— Chodźcie — zawołała — chodźcie, ja wam dam co lepszego.
Pewność zawsze i wszędzie imponuje gawiedzi, to też usłyszawszy te słowa, Jaguś i Stasiek szeroko otworzyli usta i skłonni byli iść za Marysią, kiedy Antek rozważniejszy od nich, zawołał:
— Owa! jaka mi pani. Cóżeś to skarb jaki posiadła, czy co? że nam takie rzeczy obiecujesz.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.