Maryś miała wielką ochotę podnieść w górę czterdziestówkę na dowód, że najwspanialszych obietnic dotrzymać może, wstrzymała ją przecież rozwaga i gruntowna znajomość współtowarzyszów. Wiedziała, że Antek był dużo mocniejszy od niej i że nie wahałby się wydrzeć jej pieniądz. Pomimo to bawiła się z nim chętnie, gdyż zwykle nie potrzebowała się lękać jego przemocy, a on do zabawy i figlów był jedyny, lubiła go nawet, bo jak wiemy, Maryś była filozofką, brała ludzi takiemi, jakiemi byli i pełną była dla nich pobłażania.
— Nie chcesz, to nie chodź! — mruknęła tylko. — I skinęła na dwoje młodszych.
Ale przykład Antka, podziałał na nich, stali na miejscu. Maryś zrozumiała, że są położenia społeczne nie dające gwarancyi żadnej; zrozumiała, że kto ma nieszczęście do nich należeć, nie może łowić ludzi na czcze obietnice, jak to się zdarza często wyżej położonym i że jest to jedna niedogodność więcej dla ludzi nie dających gwarancyi, którzy za wszystko bez wyjątku płacić muszą brzęczącą monetą.
Odeszła wśród śmiechu Antka, któremu wtórowali Stasiek i Jagusia, przecież nie odeszła daleko, poszła do straganu, kupiła za całą czterdziestówkę pomarańcz u przekupki i trzymając je w podartej zapasce, która zastępowała jej miejsce fartuszka, pobiegła napowrót do dzieci.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.