fakt, że fortuna kołem się toczy, że nie ma trwałego szczęścia pod słońcem, a wreszcie i to, że wszelkie nielegalne szczęście bywa bardziej jeszcze od każdego innego znikome. Niestety, Maryś z pod tego ogólnego prawa wyłamać się nie mogła i miała doświadczyć zmienności losu tem prędzej, że uzuchwalona powodzeniem, coraz mniej zachowywała ostrożności niezbędnych w ryzykownem rzemiośle, jakie prowadziła.
Parę razy stójkowy widział ją kupującą rozmaite przedmioty, jak rozrzucała pieniądze i zaczął ją śledzić uważnie, aż wreszcie w piękne południe, kiedy ludzie cisnęli się jak mrówki wychodząc z kościołów i dążyli do Saskiego ogrodu, złapał ją na gorącym uczynku, gdy wsunąwszy rękę do kieszeni jakiejś strojnej pani, wyciągnęła z niej maleńką aksamitną portmonetkę.
Była to fatalna chwila dla Marysi. Wprawdzie mogła z góry przewidzieć, że podobna chwila prędzej lub później nastąpi, ale nie trzeba zapominać, że Maryś była dzieckiem, a przewidywanie nie jest zazwyczaj cnotą dziecinną. To też kiedy uczuła drobną dłoń swoją schwytaną jakby w żelazne kleszcze stójkowego, kiedy ujrzała się otoczoną złorzeczącym i urągającym tłumem, który zebrał się w mgnieniu oka, Maryś stała się nagle białą jak ściana, pot zimny wystąpił kroplami na twarz, z której krew zbiegła i czuła
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.