według utartego wyrażenia, jak włosy podnosiły jej się na głowie.
Rzeczywiście była blizką zemdlenia. Nikt jednak na to nie zważał; krzyczano, wymyślano, odgrażano się jej. Czas jakiś stała z głową spuszczoną na piersi, nie bardzo rozumiejąc co się z nią działo, bo kręciło jej się w głowie i tylko wszystkie głosy mięszały się w jeden szum straszny, niby morze, którego rozszalałe bałwany pochłonąć ją miały.
— No! — zabrzmiał wreszcie nad nią głos policyanta — marsz w drogę.
Podniosła głowę i oczy błędne, niepewne, pełne przerażenia, zapytań i prośby wlepiła w policyanta.
Nikt nie zrozumiał tego spojrzenia, nikt nie odpowiedział na nie.
— No! marsz! czyś głucha? — krzyknął policyant podnosząc rękę.
Nie czekała aż ją spuści, gibka i zwinna uchyliła się przed razem i rzuciła naprzód tak szybko, iż byłaby wyśliznęła się z tłumu, gdyby nie trzymająca ją ręka. To próżne pokuszenie wywołało głośny wybuch szyderczego śmiechu. Tego było za wiele dla Marysi. Ona nędzna, żyjąca tylko z miłosierdzia lub kradzieży, nie znosiła szyderstwa, jeżeli ją kiedy spotkało, szukała obrony w ucieczce. Teraz uczynić tego nie mogła, więc wyprężyła się pod nim jak struna i rzuciła prześladowcom swoim jadowite
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.