spojrzenie, w którem gorzała bezsilna wściekłość istoty doprowadzonej do ostateczności. Podniosła głowę, z jakąś dumą trudną do wytłumaczenia, dumą zasługującą na nazwę zuchwalstwa, gdyby tylko Maryś miała najlżejsze pojęcie o jakimbądź kodeksie moralności i znała wartość popełnionych czynów.
Uczuła coś dziwnego w sercu; szyderstwo, którego uniknąć nie mogła, podżegało jej dumę, kazało jej przynajmniej nie pokazać, że ono boli i stawić przeciwności niezachwiane czoło.
Paliło jej usta zapytanie, gdzie ją prowadzą? Nie wypowiedziała przecież, nie dla tego, by nie śmiała, tylko że nie raczyła.
Przez parę ostatnich tygodni nawykła do królowania wśród rzeszy obdartusów i uliczników. Jakkolwiek odbiegł ją dwór ten, nie straciła od razu królewskich nawyknień.
Nieszczęściem, nikt tego zrozumieć nie mógł, przeciwnie zuchwałe spojrzenie źle uprzedziło przeciwko małej przestępczyni. Nie było psychologa, któryby zadał sobie pracę zbadać i wyrozumieć jego powód.
Dnia tego Maryś po raz pierwszy od dni wielu spała w izbie; wprawdzie była to izba więzienna, niezbyt obszerna, niezbyt wygodna, ale w porównaniu z budą w starej poczcie i różnemi innemi jej legowiskami, tapczan, na którym spoczywała pod dachem, w izbie opatrzonej drzwiami i oknami, był szczytem wygody, tak,
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.