Sprawa była tak drobną, tak zwyczajną iż nie budziła niczyjej ciekawości. Przywołano ją trzecią czy czwartą z porządku. Maryś bronił z urzędu jakiś adwokat, który nie miał czasu ani ochoty zająć się małą złodziejką i przeglądał na prędce akta w sali sądowej, by odbyć w jak najkrótszym czasie narzuconą sobie pańszczyznę. Jak nawet było bronić tej dziewczyny złapanej na gorącym uczynku?
Dziewczyna ta jednak wypierała się przestępstwa, o które ją obwiniano i twierdziła wbrew oczywistości, z naiwnym uporem, że ręka jej przypadkiem tylko znalazła się w cudzej kieszeni, że nie miała wcale zamiaru wyciągać tego, co się w niej znajdowało, prawo zaś wymaga przyznania się do winy lub świadków, tymczasem w obec tak kategorycznego zaprzeczenia, świadkowie okazali się niedostateczni, adwokat oparł więc swoją obronę na mylności pozorów, które często wprowadzają w błąd sprawiedliwość i wypowiedział na ten temat kilkanaście ogólników, mniej więcej przyozdobionych krasomówczemi formami.
Nie chodziło mu bynajmniej o to, aby kogokolwiek przekonać, spełniał narzucony sobie obowiązek — nic nadto. W duchu nie wątpił bynajmniej o winie swojej klientki i uważał, iż powinna ponieść zasłużoną karę.
Sędziowie należeli dnia tego wszyscy, bez wyjątku, do obcej narodowości, zresztą sprawa
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.