zwała się Julina. — Widziałam ja tych chłopców w Studzieńcu, to tak kieby panicze jacy!
— Zamordują, zamęczą! — jęczała Marcinowa.
Julina pogardliwie ruszyła ramionami.
— Sama nie wie co plecie — mruknęła spoglądając na Marysię. — Cóż to im złego? w zimie mają buty, czapki, kożuszki i cały rok strawę gorącą, i pościel świeżą i chodzą do szkoły. Co im ta złego!
Maryś pomiędzy temi definicyami zupełnie sprzecznemi, stała zawieszona spoglądając raz po raz na dwie kobiety, które malowały jej przyszłość w tak różnych kolorach. Nie miała żadnego powodu więcej wierzyć jednej niż drugiej, doświadczenie nauczyło ją, że prawda równie często wychodzi z ust pijaka jak kłamstwo z ust trzeźwego, ale doświadczenie także nauczyło ją raczej wierzyć złemu niż dobremu i prędzej się pierwszego niż drugiego spodziewać. Przecież Julina mówiła, że była tam, że widziała na własne oczy takich małych złodziei jak ona. Dla czego złodzieje wyglądać mieli jak panicze? nie mogła tego zrozumieć.
Ale ona tylu rzeczy nie mogła zrozumieć, iż nie była to wcale przyczyna do niewiary.
— A dziewczyny widziałyście? — spytała wreszcie.
Julina zastanowiła się. Nie, ona dziewcząt nie widziała, to jednak nie był powód, żeby Osad dla dziewcząt nie było.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.