człowieka i nawet poszła zapytać jednego sędziego, u którego dawniej posługiwała, co on ma zrobić, żeby się tam dostać. A potem już obie na wyścigi z Juliną zaczęły opowiadać wszystko, co słyszały o dobrobycie i rozkoszach wychowańców.
Marcinowa i Julina rzadko bardzo zgadzały się z sobą, przeciwnie może z powodu sprzecznych usposobień, może z różnicy wieku, Marcinowa bowiem była zgrzybiałą babą, a Julina dziewką w kwiecie młodości, czy wreszcie dla zabicia czasu, prowadziły nieustanną wojnę. Ale czy w zgodzie, czy wojnie, zawsze miały dar podżegania się wzajem. I tak jeśli przedmiot jaki był szary, wówczas Julina wołała, że był jasnym jak słońce, a znów piekło nie miało dość barw ponurych dla odmalowania go w oczach Marcinowej.
Kiedy zaś przypadkiem zapatrywały się jednako na fakt jaki, to znów przesadzały się wzajemnie w dobieraniu przymiotników i określeń. W takiem położeniu znalazły się teraz. Maryś słuchała, otwierając szeroko oczy i usta, o szczęściu, które miało być jej udziałem, o przyszłości, która otwierała się przed wychowańcami Osad rolnych, bo jak mówiły obie wszyscy wychodzili na ludzi, ba! na panów i to na panów całą gębą, i nagle robiło się jasno w jej myśli, wstępowała w nią otucha jakaś, marzenia przybierały wyraźne formy.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.