Tym sposobem hałas, który już był nieco ucichł w kołach sądowych, rozpoczął się na nowo pomiędzy publicznością.
Szczęściem sędziowie nie wzięli tego bardzo do serca, byli oni tego zdania, że śmiech ludzki nie rani, ani żadnej dotkliwej szkody nie czyni, bo nie może przecież pozbawić ani orderu, ani urzędu, ani gratyfikacyi i t. p., a ostatecznie to w życiu tylko grunt stanowi.
Wielka rzecz, że jakąś tam złodziejkę skazali na karę nieistniejącą, wszechwiedza nie jest rzeczą człowieka, niewiadomość grzechu nie czyni, są przecież ludzie, którzy daleko elementarniejszych faktów nie znają, a pomimo to żyją, urzędują i dobrze im się dzieje.
Zresztą, jeżeli nie było Osad rolnych, to było karne więzienie i tam przecież można było osadzić dziewczynę, nie robiąc tyle hałasu o rzecz nie zasługującą na to wcale. Bo żeby to szło przynajmniej o jaką znakomitą osobistość, ale wszakże cała sprawa toczyła się tylko o małą złodziejkę, bez nazwiska i rodziny, o włóczęgę ostatniego rodzaju.
Jeden z miejscowych kolegów próbował wprawdzie dowieść sędziom Marysi, że tu nie szło o nią właściwie, tylko o sam fakt, o sprawiedliwość wreszcie, ale wiadomo, że podobnie abstrakcyjne idee nie każdemu trafiają do przekonania, tembardziej, że Maryś nie była abstrakcyą żadną, ale arcy-realną istotą.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.