Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Szło o rzecz niezmiernie zwyczajną; o prosty rabunek na publicznej drodze, przyczem jakiś stary żyd, uderzony pałką w głowę, zakończył życie. Suma nawet, którą chciał przywłaszczyć sobie morderca, była mało znacząca; wynosiła co najwyżej paręset rubli, zaledwie tyle, ile kosztuje suknia balowa lub przyzwoite śniadanie. Prawdziwie nie było się czem zajmować.
A jednak zajmowano się. Wielka o korynckich kolumnach sala pełną była, nie owej zwykłej hałastry obdartusów i kapociarzy, którzy szukają tu widowiska, praktycznej nauki z demonstracyą na żywych przykładach, lub po prostu ciepłego kąta, gdzieby bezpłatnie spocząć i ogrzać się mogli, — ale pełną istotnej publiczności.
Składały ją piękne panie w kapeluszach, na których znać było pochodzenie z pierwszych magazynów, pawie, pąsowe i różnokolorowe pióra chwiały się nad jasnymi i czarnymi warkoczami, migotały gdzie niegdzie złote zapinki. Z pod spuszczonych figlarnie grzywek jaśniały żywe spojrzenia, a przez delikatne woalki przebijały białe skronie, różowe lica i usteczka wiśniowe. Drobne, obciśnięte rękawiczką dłonie kryły się w mufkach z wyborowych futer, lub poruszały batystową chusteczką, z której rozchodziła się woń wiosenna fijołków z łąk skoszonych.
Pomiędzy paniami byli i panowie a naj-