Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/038

Ta strona została uwierzytelniona.

kowej kory, a rubinowe jagody sypały się z naczynia w trawę.
Ujrzawszy obcych, straszliwych ludzi, wejście sobą zaparł i rozkrzyżował ręce.
Rzekł Mściw pokornie:
— Wróżu, my swoi...
Milczał.
— Dziadu, patrz na mnie.
Spojrzał na niego wróż i długo przebija oszczepami oczu. Aż wyszepce:
— Krzyż na twej piersi.
— Krzyż na mej piersi, lecz w sercu bogi.
— Czegóż to chcesz?
— Żebyś z jednego spomiędzy nas urok odczynił.
Zwiesił dziad głowę na piersi. Duma. Mamroce:
— Odczynić urok...
Aż się nagle poderwie, jak jastrząb ugodzony strzałą. Krzyczy:
— Idźta borem-lasem ku widni, idźta do Niemców, co dzwonami strasznymi w knieję biją! Niechże ta woma urok odczynią.
Chwieje się jego stara głowa. Usta wykrzywia i oczy bielmem zawłóczy głęboki ból. Splatają się koślawe, sękate ręce. Śpiewa samemu sobie:
— Spaliły kloc...
Kloc stary, kloc wielgi, kloc święty w dymie, w dymie. Ogień go żre...
Pobiły żelaznemi broniami święte jelenie. Podusiły ptaki-krogulce. Gniazda zdeptały nogami. Zma-