Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

Stoi we słońcu. Słońce w jej włosach jasno-białych nurza się, jakby w sobie samem.
Jakże jest piękna!
Promień słońca wiecznego, gdy spadł z niebios na ziemię, gdy ziemię czarną nawiedził i spoił się z nią uściskiem, — zaprawdę w nią się przemienił.
Nie wierzy oczom swym Walgierz Udały. Nie wierzy uszom swym. Uśmiecha się do widziadła sennego, do duszy swej, do wieszczycy na jawie stojącej.
— Tyś to jest zaprawdę dusza moja... — szepta samemu sobie.
Szybkimi kroki przypadła do strzemienia rycerza. Ręce do jego żelaznych ramion wyciąga...
Dźwięczą bale lipowe w prastarej puszczy ciosane, pod ciężarem stopy żelaznej zadumanego, kiedy szeepcąc, nie widząc, w komnaty zamkowe idzie. Szumią nad jego szyszakiem drzewa zamkowe. Pachną ku niemu z dziecięcych lat znajome trawniki. Chwieją się w jego stronę pławiny domowych krzewów.
Nie widzi nic, nie słyszy nic...
Och, szepty teraz ciche...
Tęsknota już skończona, już ukojone westchnienia i uschłe łzy. Już się oczy w oczach zamknęły, niby obłoki żeglujące od krańców świata — w głębinach jezior. Słowa nurzają się w słowa, usta nurzają się w usta. A każde słowo jest, jako dym kadzidła, każde westchnienie pada do kolan żony, do stóp się schyla, na twarz upada we czci, ślad jej całuje. Nazwy nieznane, pogwary cudze, rzekomo z zaziemskiego języka spływają z warg. Wciąga rycerz oczyma rozkosz widoku sprzętów i szat żoninych, a ręką, drżącą od za-