Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

mgła, a nóż ma w ręce ostry, szeroki. Niemasz miejsca w duszy, któregoby nie zraniło, niemasz chwili dawnej, ani chwili przyszłej, którejby nie pokazało w lustrze ostrego noża. I tak długo, tak długo, póki się ranek nie włamie między kraty okienne i świt jaśnie litosnemi oczyma nie wejrzy w norę więzienną.
Gdy ranek śpiących w rozkoszy obudzi, siada Wiślimierz na posłaniu i ciska do stóp więźnia wzgardliwą kość jałmużny, kęs pożywienia z wczorajszego stołu.
Mocny jest głód.
Bardzo jest mocny głód.
Schyla się dumny rycerz i żre łaknącą żuchwą.
Pan pyta:
— Widziałżeś szczęście moje?
Wrosły w łańcuchy nie mówi nic.
I słychać jeszcze pańskie słowo:
— Skoro me szczęście uznasz dobrowolnie za prawe, uszanuję twoją sromotę.
Wówczas Walgierz Udały mamroce:
— Nie szanuj mojej sromoty, nie szanuj...
— Czemu, rycerzu?
— Albowiem, — rzecze, — jestem w kajdanach.
Lecz mówiąc słowa te, Walgierz drży w duchu i nieugiętą dłoń trwogi czuje na gardzieli. Smaga się batami słów dawnych, słów dumnych, słów rycerskich, byleby nie dojrzano, jak żebra drżą pod łachmanem. Maca w sobie wzrokiem ducha ranę, źródlisko wieczne, i krew broczącą nieustannie trwożnemi dłońmi osłania.
Wie, co go czeka.
Cudna śmieje się ku porankowi.