Innego dnia siedział na rozciągniętym dywanie, gdy dziecię spało. Zaczęła nad niem krążyć zła mucha. Siadała na małem czole, na licu, na ustach i na zamkniętych powiekach. Wolno rozwarły się oczy niemowlęcia. Brwi jego drgnęły i wejrzenie zgrozy pełne ścigało muchę. Ona krążyła dokoła małej głowy, jakby szukając miejsca, które ma zranić. I nagle zalęknienie spadło na senne oczy, a twarz przeszyło, niby strzała ognista.
Diokles stał zdala. Splecione dłonie przycisnął do piersi i zcicha szeptał:
— Oddal się, zła mucho, zła mucho, straszny zwiastunie. Idą za tobą stada potworów, kryjąc się w cieniach. Przeciwko mnie zwróć żądło twoje. Spraw, niechaj serce me zarobi się i ustanie pod ciężarem boleści. Niech po każdej nocy poduszka moja mokrą będzie od łez, napróżno wylewanych. Niech każda jutrznia wschodząca w dyby smutku zawiera nogi moje, a zmierzch niech nie zdejmuje z mych rąk — żelaznych kajdan ucisku. Niech, jak badyl sitowia pod wiatrem, słania się dusza moja u twardych stóp niedoli, tylko od niego odejdź, zła mucho, zła mucho...
Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.