Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Jan szeroko drzwi otwarł, a sam się cofnął w głąb groty. Stamtąd słyszał, jak suchy, drobny piasek zgrzyta pod skórzanemi ciżmami i jak szeleszczą jedwabne szaty, które poprzedza rozkoszna woń, jakgdyby wątłych lilii. Głowa jego upadła na piersi, a ręce znalazły w ciemności krzesiwo, kamień i próchno drzewne. Błysnęła iskra i zatliła lniany knot w misce z kamienia, napełnionej żywicą. Zapalił się duży płomień. Stojąc za nim z przymkniętemi oczyma, Jan słyszał pieszczący głos:
— Pragnę cię widzieć, raz jeszcze cię zobaczyć. Mienisz się w ogniu, jak puhar z kruchego kryształu. Pozwól mi zabrać i ukryć w sercu blask twoich źrenic, ogień uderzający, co, jak wino z wyspy greckiej, upaja.
Czemuż zamknięte są powieki twe?...
Wtedy wzniósł oczy. Usta jego były drżące i wypełzło z nich słowo leniwe, jak wąż, któremu głowę zmiażdżyły kamienie:
— Ojcze, przyjdź mi na pomoc!...
— Czemuż nie mnie pieszczotliwie przyzywasz?
Spojrzenie twe wytężone jest przeciwko głowie mej, niby cięciwa krzywego łuku. Ostra strzała, która z niego wyleci, zepchnie mnie w wieczny grób! Czemuż mię przerażeniem zdejmujesz i czemu straszny jesteś, jak ryk leopardowy, gdy go w głębokiej nocy słychać w pobliżu?...
— «Serce czyste stwórz we mnie, Boże, a ducha prawego odnów we wnętrznościach mych!»
— Kochanku!
— Tyś to jest szatan?