lotem marzeń moich, skoro oczy przymykam. Czeka cierpliwie, do rana, do chwili przebudzenia, patrząc we mnie ołowianemi ślepiami, a kiedy dźwignę powieki, kładzie na nich płytę ucisku. Jak zła żona, którą twardy los skuł ze mną w przeklętą godzinę, pełna jest niezgruntowanej, przewrotnej zdrady i zemsty. Czeka, czeka zawsze, jakby ów orzeł skalny, na chwilę, kiedy będzie mogła utopić we mnie pazury.
SIOSTRA.
Teraz się już skończy to wszystko.
MŁODZIENIEC.
Tak jest, skończy się nareszcie. Niewiadomo tylko, w jaki sposób. Ale o to mniejsza... Kilkakroć już chloroformowano mię i zawsze z obawą, gdyż mam w sercu coś groźnego. Jeżeli odejmą rękę, rozstanę się z nią za godzinę. Iluż to mężnych na wojnie... A z drugiej strony — jeżelibym umarł...
SIOSTRA.
Więc i takie myśli pielęgnował pan tutaj?
MŁODZIENIEC.
I takie, siostro. Pragnąłem właśnie zapytać...
SIOSTRA.
Proszę, proszę...
MŁODZIENIEC.
Czy jest rzeczą możliwą, ażeby tego gatunku, co ja, człowiek ze wspólnej sali, był w razie śmierci po-