Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

i wyzute ze znamion siły, jak kaprysy cierpienia. Zbryzgane pienistą, ostrą żółcią dzwonków, puszyste od liliowej babki, powleczone rdzawemi kępy smółek i centuryi, albo rzekami koniczyny — wyrywają z piersi zmarłe westchnienia. Spływa przed oczy mnóstwo kwiatuszków bezimiennych, bladożółtych albo naiwnie błękitnych, jakby je chłop wymyślił. Tu i owdzie stoją na pustych łodygach, które, podobno, zdradliwy sok zawierają, puszki, ulatujące z najlżejszym wiatrem, jakgdyby szczęście człowieka. Gdzieindziej tkwią na samej ścieżce źdźbła zboża, wyrosłe z ziarn, zgubionych przez rękę siewcy, które, choć padły w środku drogi, nie zostały zdeptane przez idących.
Z lewej strony kołysze się łan żyta. Ledwie się wykłosiło i barwę liliowej stali przybrało w upałach. Kłosy stoją jeszcze ku górze, obwieszone mnóstwem kwiatu. Słychać tylko świergolenie skowronków i gdzieś daleko, daleko na pylnej, piaszczystej drodze turkot rozeschniętego woza. Z martwych wzgórków, jakby dymem owianych przez mietlicę, z pomiędzy drzewin kaliny i wilczego łyka, gdzie między zielenią szczerzą się ku słońcu stosy głazów, wyrzuconych z roli, płynie woń ziół, niosąca w sobie całe dnie, tygodnie, miesiące, lata młodości... Wzgardzony oset opala tam w słońcu kwiaty o barwie zorzy porannej, która, zlitowawszy się nad jego niedolą, zostawiła w nim odbicie swoje. Kolczasta gałąź dzikiej jeżyny mokra od rosy, obciążona czarnym owocem, wysuwa się z gąszczów, niby drapieżna ręka, czyhająca na młode życie...
Zwiał wiatr z dalekiej strony tę samotnię, uka-