Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

zał najlichszy szczegół, sennie spoczywający w przezroczystem oddaleniu.
Ta ścieżka prowadziła do miejsc miłości, do samotnych kwiatów między dzikiemi krzewami, które obwijał leśny chmiel. Na mgnienie oka wrócił się z przeszłości wszystek kształt życia bez wczoraj i bez jutra, zawisł, bujając się, niby błękitny motyl nad łanem. Ukazały się oczy, płonące od uczuć pod arkadami brwi, jakoby ognie święte u ołtarza bóstwa. Wróciła się nieskończoność wzruszenia, zachwyt, co leży na sercu, a nie da się wymówić, wyśpiewać, ani wyjęczeć. Stanęło słońce, tamten wiatr jeszcze raz ucałował rozżarzone usta — kwiatu łąk i ciche zboża wstrzymały żywot swój, żeby serce mogło odetchnąć powietrzem jutrzni życia i napić się z tego źródła wieczności. Ale nim jeden moment upłynął, zadrżała w sercu psalmodya wiatru bieżącej godziny. Ozwał się w szumie liści jakgdyby głos ukryty, głos złego dnia, który nadszedł. I cały świat szczęścia zdruzgotany został przez senny jego szmer.
Gdzież się podziało szczęście, gdzież się podziało?
W cóż się obróciło zaczarowanie jednej istoty w drugą istotę?
Gdzież są słowa wyznań, gdzież są te prawdy czyste i proste, na które czekała wieczność? Gdzież się podziały uśmiechy i westchnienia wznioślejsze, niż słońce, księżyc i gwiazdy? Jakimże sposobem przestało istnieć to, co było bardziej rzeczywiste, niż trwałość gleby, morza i gór, bardziej ważne, niż byt wszystkiego, co jest do końca świata?