Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakby odpowiedź wzniosły się z głębi ducha wyziewy grobu. Towarzystwo zdruzgotanej ręki i żal wstrząsający raz za razem, napełnił ciało. Młodzieniec przytulił do siebie rękę, którą miał stracić za chwilę, i drżącemi wargami szeptał do niej puste dźwięki miłosne, wyzute z dawnego znaczenia. Oczy, zapuszczone w czarną ziemię, ujrzały dzieło straszliwe, którego świętokradzko dotknęły się były lekkie i strojne słowa. W dalekiem podglebiu taiła się sprawa, krew lodem ścinająca. Korzenie wzdęte od żywych, pulsujących soków, ruchliwe białe nici miękko obejmowały w dziedzińcu śmierci zgniłą głowę tego, co zasnął.
A na ten widok wszystka władza opuszcza ręce i głowę. Bezsilne palce próżnię dokoła siebie znalazły, zamiast podpory. Na ciemię głowy zwalił się ciężar skał. Przed oczy falami spłynęła i osiadła sfera mroku i wśród boleści przelatującej dzień cofnął od nich zwolna wylękłą swoją białość. Wyszły z łona ciemności nieprzeliczone szeregi krzyżów żółtych o równem ramieniu i przestrzeń napełniły. Myśli rozpierzchły się, upadły i obróciły w proch. Wtedy zetknęła się z czołem, z ustami i piersią wiadomość, krócej trwająca, niż jeden jęk, o czemś innem, innem nad wszelkie ludzkie wyrazy, o łonie chmury płynącej, o zdarzeniu, co za chwilę przez jeden błysk źrenicy trwać będzie. Krew żył runie w bramę zdradziecko zatrzaśniętą i bezwładne serce zwali się i zgruchoce pod jej naciskiem, jak dom, zepchnięty z przyciesi i wyważony z węgłów przez trzęsienie ziemi. Pękną żyły ze zgrzytem, jakoby szyny z żelaza i świszczącymi ruchy polecą dokądś rozszarpane naczynia.